Od kiedy nas ponumerowano wszyscy cierpimy na tę samą chorobę. Niektórzy rozpoznają ją zbyt późno; wtedy nic już się nie da zrobić. Przypadłość jest paskudna, jej nazwa jeszcze brzydsza: peseloza. W fazie zaawansowanej przechodzi w bolimię. Boli mię wszystko – jęczy dziaders (lub babers), po czym kwęka posługując się skrótem s-k-s. Pandemia peselozy jasno dowodzi, że cyfryzacja jest społecznie szkodliwa. Ale co począć: człowiek się rodzi, choć mu to szkodzi – jak zdążył zauważyć za życia Stanisław Jerzy Lec. Tymczasem progres technologiczny przynosi choroby wcześniej nieznane, a regres humanistyczny sprawia, że coraz więcej relacji międzyludzkich oraz międzynarodowych – w miarę ich degeneracji – daje się opisać przy pomocy znanych terminów medycznych.
Z nowości mamy na przykład nomofobię, irracjonalny lęk przed utratą telefonu komórkowego czy nawet przed niebacznym zostawieniem go w domu. Ale to raczej hipochondria, niż choroba realna. Co innego youtuberkuloza, co innego tiktoksyny wydzielane ze smartfona i internetowa chamofilia. Klasyczna grypa – po łacinie: influenza – pozostaje niebezpieczna dla osób starszych. Chorobę groźniejszą, bo atakującą najmłodszych, roznoszą influencerzy. Jakub Wątor napisał o tym książkę. Następną, żeby przemówiła do właściwego odbiorcy, powinien złożyć wyłącznie z ikonek, emotek i insta-fotek.
Nie jest natomiast niczym nowym zaburzenie psychiczne , które można by nazwać chorobą poekskluzyjną – od ekskluzji, czyli wykluczenia. Najwyraźniej na jej ciężką odmianę zapadł pewien Pakistańczyk z Peszawaru. Zabił administratora grupy na WhatsAppie, bo ten wyrzucił go ze wspólnego czatu. Ale chorobliwe namiętności i dewiacje, jakie rodzą się w świecie wirtualnym, w realu istniały od zawsze. Niespotykane wcześniej rozmiary przybrała za to zaraźliwa ekskluzja maniakalna: poprawnościowe ADHD, nadpobudliwość w demaskowaniu i wykluczaniu myślących inaczej niż nakazuje kanon mainstreamu lub środowiska. Być może zabójca z Peszawaru sam był ofiarą maniaka-wykluczacza; ten przypadek należałoby wówczas rozpatrywać w kategoriach wiktymologii.
Wiedza medyczna, choćby pobieżna, przyda się w kategoryzowaniu rozlicznych sytuacji ze sfery polityki. Waszyngtońska wieść niesie, że zaraz po pyskówce w Gabinecie Owalnym ukraińscy negocjatorzy zdradzali oznaki hipertensji, krztuśca, nerwicy, oczopląsu, szczękościsku, kurczowego kręcza karku, zwłaszcza zaś dusznicy bolesnej. Wyrzucony z Białego Domu zespół Zełenskiego przypominał już raczej zespół Tourette’a. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby goście zjawili się tam z lordozą, czyli kręgosłupem zgiętym do przodu już w części lędźwiowej. Wyszliby wówczas z chorobą popromienną, wewnętrznie i zewnętrznie rozświetleni blaskiem, jaki bije od gospodarza.
Jemu, gdy już zwycięsko zakończy wszystkie wojny, liście laurowe całkowicie oplotą głowę, jak to się zdarza w chorobie wieńcowej. Wawrzyn na oczach wywoła polityczną zaćmę, do tego dojdzie dalekowschodnia żółta plamka – i nie da się dostrzec, kto przywlókł do Ukrainy zarazę najeźdźcy i charakterystyczne dla niej zapalenia inwazyjne, miażdżycę oraz łupież. Żeby one nie znalazły się kiedyś w epikryzie Europy, Stary Kontynent zaczyna wreszcie stawiać na prewencję. Morbum evitare quam curare, lepiej zapobiegać niż leczyć. A gdyby wybierać między chorobami, to od tej autoimmunologicznej na pewno mniej szkodliwy będzie obronchit.
Co nie znaczy, że nie należy się zajmować i innymi schorzeniami. Antysemici cierpią na nieżyt. Kościół na klerozę, ciemnogród na światłowstręt, strażnicy granic narzekają na nieznośne imigreny. Przegrane partie odczuwają bóle fantomowe po odciętych dotacjach. Diagnozy stawiają spin doktorzy od wszystkiego, sami chorzy na szarlatynę. Obserwacja patologii współczesności – bo co innego? – doprowadziła do śmiałego wniosku Olgę Tokarczuk. Czasami myślę – napisała noblistka – że tylko chory jest naprawdę zdrowy. Hola, hola, ostrożnie. To może być zdrowy z urojenia. Albo symulant. Haškowski doktor Gruenstein szybko by takiego wykurował: lewatywa, aspiryna, płukanie żołądka. Może jeszcze: obowiązkowe słuchanie debat polityków. Bo jak nie, to na zabieg zaprowadzi siostra Ratched.
Inne metody terapeutyczne zawodzą. Wytłumaczył to swego czasu, jeszcze za komuny, łódzki poeta Jacek Bierezin w krótkim wierszu pod tytułem „Choroby społeczne”.
Od życia społecznego
dostałem bezsenności
W odpowiedniej poradni
zaaplikowano mi serię zastrzyków
ale jak się okazało
leczyły one tylko syfilis