Co ja mam w twarzy, no co ja mam w twarzy? – pytał niegdyś dramatycznie Wojciech Młynarski. Odpowiadał, że cierpienie bezdenne z powodu niedobrych dziewczyn, zasadniczo wiosną. A co, niezależnie od pory roku i miłosnych preferencji, ma w twarzy polityczny lider płci dowolnej? W pewnych przypadkach odpowiedź jest prosta: ma botoks. Lico jego wtenczas pulchne i gładkie, niczym ruski blin prosto z wrzątku. Chciałoby się przecież sięgnąć głębiej, pod chemię, pod maskę, znaleźć tam jakieś doznania, może i cechy charakteru. Słowem: wyraz twarzy, nie zaś minę czy grymas. Zadanie jest ryzykowne, graniczy niebezpiecznie z profilowaniem, z antropometrią, wręcz z typologią profesora Lombroso. Ale o prosty opis pokusić się można; w końcu co się odbija w zwierciadle na gościńcu – każdy widzi.
Twarz przywódcy często wyraża samozadowolenie, niejednokrotnie wręcz trwanie w nirwanie. “Pan Pickwick był bardzo szczęśliwy, gdyż był to jego stan zwykły”. Dickensowskiemu portretowi wiernie odpowiadał w czasie swej prezydentury François Hollande. Od wzoru daleko nie odbiegają niektórzy liderzy z Grupy Wyszehradzkiej. Dziwnie się do niego zbliża Boris Johnson, gdy opowiada o śwince Peppie lub imituje dźwięk silnika Ferrari; mina mu za to rzednie, kiedy tłumaczy się z bankietów w lockdownie. Wiedząc już, że zostanie kanclerzem, szczęśliwością jął emanować Olaf Scholz, nie tylko z twarzy. Wcześniej chłodny ponurak był nazywany Scholzomatem.
Podobne zmiany wyrazu twarzy są możliwe, gdyż oblicze przywódcy jest produktem, który podlega mechanicznej obróbce oraz prawom rynku. Nad politycznym makijażem pracują szarlatani od wizerunku. Jeśli trzeba, zmienią klientowi kolor oczu, żeby mu grał z błękitem koszuli. Nadadzą twarzy rysy Mefista albo Dziewicy Orleańskiej, rozdzielając role między kandydatów tej samej formacji (patrz: Eric Zemmour i Marine Le Pen). Spin doktorzy rzucą na rynek nowe oblicze polityka jak pęto kiełbasy wyborczej o zapachu lepszego jutra. Za smak odpowiedzialności nie biorą.
Naturalnie lepiej, żeby fizjonomia nie wywoływała masarskich skojarzeń. Z kolei uroda czarusia, typu Justin Trudeau, albo modelki, choćby w fińskim wariancie Sanny Marin, łatwo się opatrzy. A znów przerost surowej wyrazistości grozi groteską. Jak u Trumpa, jak u Łukaszenki – te wszystkie gromy z oczu, nabreżniewione brwi, wargi zaciskane jak pieści, sardoniczne uśmiechy. Bardziej pożądane jest oblicze szczere i otwarte, znamionujące uczciwość oraz empatię. Ba, znajdź takie… Żaden wzorzec tu, rzecz jasna nie istnieje, pozory często mylą, przecież wyświetlają się pewne fotografie: pani Gandhi, pan Mandela. Najlepiej zaś w ogóle, by przywódca miał niewyróżniającą się fizys everymena. Powiedzmy: Vaclav Havel. Przeciętny, zwykły, swój – zarazem nie żaden portret pamięciowy.
Są twarze, które opisać trudno, bo ich nie widać. Ta należąca do saudyjskiego następcy tronu ginie pod ghutrą i gęstym zarostem. Tak nakazuje tradycja, trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że nie tylko ona: że książę ma dużo więcej do ukrycia. Zresztą monarchom nie patrzy się w oczy, dworska etykieta nakazuje spuszczać wzrok przed koronowaną głową. Bywa też, że wzrok spływa na niższy poziom z innych powodów. Doświadczała tego chcąc nie chcąc (chyba jednak chcąc…) była prezydent Chorwacji.
Bliźniaczo do siebie podobni są wojskowi zamachowcy stanu. W ciemnych okularach czy bez, niezależnie od szerokości geograficznej i szerokości w barach, od koloru skóry i barwy politycznej, pod generalską czapką czy choćby pod beretem kapitana tracą twarz. Pichochet z całym pocztem latynoskich caudillos, Jaruzelski, szef birmańskiej junty, oficerowie z Gwinei, Mali i Sudanu wychodzili z różnych koszar, a wyrośli na synów tego samego pułku, na braci zakonu puczystów.
Sposobów utraty twarzy jest oczywiście więcej. Wiedzą o tym politycy, którzy własne odbicie w lustrze witają zawołaniem zwykle dziarskim, choć nieraz czegoś smutnawym: mordo ty moja!