W końcu sierpnia sześcioro młodych Niemców rozbiło namioty w dzielnicy rządowej Berlina. Ogłosili strajk głodowy i zażądali, by tuż przed wyborami do Bundestagu na miejscu wysłuchał ich każdy z trojga kandydatów na następcę Angeli Merkel. Chadek, socjaldemokrata i ekolożka muszą usłyszeć o konieczności podjęcia przez państwo rzeczywiście radykalnych kroków na rzecz zapobieżenia zmianom klimatycznym, ponieważ kroki dotychczasowe są dalece niewystarczające.
Niewystarczające są zresztą także akcje podejmowane przez Gretę Thunberg czy ruch Extinction Rebellion. Uczestnicy berlińskiej głodówki tłumaczą, że reprezentują ostatnie pokolenie, które fatalne zmiany może jeszcze powstrzymać i odwrócić. Jeśli tak się nie stanie, świat zazna wkrótce wojen o ziemię i wodę, zabraknie żywności, zapanuje głód – już przecież w wielu regionach obecny z powodów klimatycznych wynaturzeń. Dlatego zdecydowali się na taką właśnie formę protestu: głodowanie z wyboru, zanim takiego wyboru nie będzie.
Ich zaangażowanie jest godne szacunku, motywy zrozumiałe. Jeżeli każda generacja ma jakąś misję do wypełnienia, wielki bój do stoczenia – to ich pokoleniowym powołaniem byłaby walka o ocalenie klimatu. Tylko czy akurat taka walka? Towarzyszy jej bowiem mocny ton, który nie brzmi czysto. Szóstka młodych Niemców mówi o swoim proteście, że to “strajk głodowy finalny”. Czyli że, choć tego nie chcą, w razie odrzucenia ich ultimatum nie cofną się przed najgorszym.
Nie słychać, by ktoś w Niemczech zwrócił uwagę na niestosowność takiego postawienia sprawy. Ona nie jest przecież przegrana, a strajk głodowy to oręż w walce o sprawy beznadziejne. Najczęściej jako desperacka riposta więźniów sumienia na opresję bezwzględnej władzy. Środek ostateczny, który – jeśli ma być wiarygodny – musi zakładać najwyższe i realne ryzyko.
Tymczasem berlińska szóstka nie ma powodu ryzykować, nic jej nie grozi. Nie dźwiga ciężaru samotnej walki, jej postulaty są powszechnie znane, a konieczność, o której mówi, na dobre przebiła się do zbiorowej świadomości. Kandydaci na kanclerza wręcz licytują się na projekty proklimatyczne; po morderczych powodziach w Niemczech jest to, obok pandemii, główny motyw kampanii wyborczej. Co więcej, każdy z trójki pretendentów do władzy jest gotów stawić się na miejscu strajku, jednak dopiero po wyborach.
Z różnych stron płyną albo wyrazy solidarności, albo apele o przerwanie głodówki. Nikt nie odważa się młodych gniewnych skrytykować. A ci igrają ze śmiercią, jakby to był nowy challenge w rodzaju: kto dłużej wstrzyma oddech, kto zamknie oczy i podejdzie bliżej urwiska. Inscenizacja klęski głodu, nawet w tak skrajnej formie, pozostaje spektaklem sytych; inaczej nie mogą tego odebrać ci, którzy głód na codzień przeżywają – albo i nie przeżywają. Ponadto, choć młodzi aktywiści być może tego nie czują, ogłaszanie “finalnego strajku głodowego” w warunkach pełnej swobody jest uzurpacją wobec tych, co innego wyjścia nie mieli: Bobby’ego Sandsa i innych irlandzkich więźniów politycznych, wobec kubańskich dysydentów Orlanda Zapaty i Guillermo Farinasa, nawet – żeby daleko nie szukać – wobec Aleksieja Nawalnego.