Raz, dwa, lewa. Do taktu: raz, dwa, lewa. Jaki to rytm? Marszowy. Więc motyw militarystyczny. Czyli melodia bliska prawicy, wiadomo. To dlaczego nie jest raz, dwa, prawa? Muzyka może mieć kolory, jak “Błękitna Rapsodia” Gershiwna, srebro w głosie Marii Callas, jak partie skrzypiec zaznaczane przez Pendereckiego zielonymi nutami. Ale czy muzyka może mieć także barwę polityczną?
Francuska piosenkarka Juliette Armanet postawiła ciężki zarzut zasłużonemu artyście z rodzimej branży, Michelowi Sardou. Uznała jego wielki hit “Les Lacs du Connemara” – stary, ale z gatunku evergreenów – za kawałek obrzydliwy, sekciarski, z okropną muzyką. Czyli, jak orzekła, prawicowy. Inkryminowany utwór opiewa Irlandię. Wśród strof o pejzażach i zamkach, o rycerzach, potworach i starych rodach, o miłości i wolności w historycznym kontekście pojawiają się słowa: katolik, kościół, krzyż. Melodia przechodzi od walca do skocznej celtyckiej farandoli. Nie z powodu tekstu, dość trudnego, lecz tej właśnie muzycznej konstrukcji Francuzi upodobali sobie “Les Lacs du Connemara” jako pieśnią biesiadną. Śpiewaną na weselach, imprezach integracyjnych oraz – co znamienne – na zakończenie roku akademickiego, w bardzo różnych uczelniach.
Juliette Armanet zamachnęła się na ludyczny hymn. Muzycy powiedzieliby, że próbowała dokonać transpozycji, zmieniając tę pieśń w coś, czym ona nie jest. Wzięła za duży zamach, ale cel trafiła. Celem był bowiem sam Michel Sardou, który nie kryje prawicowych sympatii oraz jego publiczność, wierna mu także za to. Ma się rozumieć: rozgorzała debata, ulubione zajęcie Francuzów. Debata jałowa, bo w gruncie rzeczy nie stało się nic, czego oni – i nie tylko oni – już by nie przerabiali. Przypisywanie dziełu cech autora. Przekładanie estetyki na kategorie polityczne i na odwrót. Nowością jest tylko siła cancel culture.
Światu zagraża interpretacja – ostrzegał Stanisław Jerzy Lec. W świecie muzyki może ona wyrządzać szkody właściwie bezkarnie, dobiera się bowiem do najczystszej abstrakcji, do dzieł nieuprzedmiotowionych, zbudowanych z dźwięków i emocji. Jak można podporządkowywać ją słowu, niewolić librettem, kneblować tekstem zwrotek i refrenów, skoro sama muzyka jest uniwersalnym językiem? I kto śmie tu wpuszczać politykę?
Platon nie tylko śmiał, ale wręcz uważał to za konieczne. Według niego wszelkie zmiany w kanonach muzycznych oznaczały zagrożenie dla stabilności państwa. Reżimy totalitarne XX wieku, sporo czerpiące z platońskiej myśli, zwalczały jako dekadencję i zgniliznę wszelkie odstępstwa od wzorców narzuconych sztuce, w tym muzyce. A w kanon daje się wcisnąć sporo, w razie potrzeby butem. Monument “Ody do radości” odpowiadał wielkości Rzeszy. Z tym, że słowa Fryderyka Schillera o wszystkich ludziach, którzy będą braćmi – alle Menschen werden Brüder – dotyczyły już wyłącznie Übermenschen.
Unia Europejska zaprzęgła arcydzieło Beethovena do egzorcyzmów, które miały przegonić tamte demony. A Beatelsom w filmie „Help!” IX Symfonia potrzebna była do obłaskawienia tygrysa, bo chciał zjeść Ringo Starra. Może tak właśnie się wyraża uniwersalny język muzyki? Ludowa piosenka meksykańska „Cielito lindo” zamienia się w polską zakazaną piosenkę czasu okupacji „Kto handluje, ten żyje”. Sama melodia kryje w sobie potencjał wielu znaczeń. Sławiący Amerykę Bruce Springsteen mógłby przecież grać w drużynie Trumpa, a Kanye West rapować na konto Bidena.
Nie ma nic gorszego, niż muzyka bez ukrytego znaczenia – uważał ponoć Chopin. Tak wracamy do punktu wyjścia. Pochwaleni niech będą ornamentatorzy, ozdabiacze i sztukatorzy. Oni powiedzą, które znaczenie jest właściwe. Rozszyfrują każdy utwór jak Klucznik koncert Jankiela. Jeśli będzie trzeba, w canzonach Toto Cutugno (niech spoczywa w pokoju) znajdą uwielbienie dla Putina. Zawłaszczą hity Depeche Mode na potrzeby skrajnej prawicy. Wspaniałe malijskie pieśni Salifa Keity uznają za kryptohymny przemocy, bo zgodził się on zostać doradcą szefa junty. A w wokalu Pawła Kukiza dostrzegą pochwałę jednomandatowych okręgów wyborczych.