Dawno temu, kiedy dorośli jeszcze pisali listy, a nie posty i tweety, dzieci zbierały znaczki pocztowe. Niektóre wydawały się wartościowe (znaczki, przecież nie dzieci), więc co cwańsi tatusiowie przejmowali klasery, chowali w biurku i zbiór w swoim mniemaniu tezauryzowali. I proszę tu nie mówić, że nikt z panów tego nie robił. Tak miały powstać fortuny. Że nie powstały, to była wyłącznie wina dzieci. One znosiły do domu głównie pstre badziewie z podwórkowej wymiany. A powinny były skupować Mauritiusy.
Czerwony Mauritius, święty Graal filatelistów, został wydrukowany w 1847 roku w liczbie tysiąca sztuk w dwóch wariantach, jedno- i dwupensowych. Do dziś zachowało się prawdopodobnie nie więcej niż 30 egzemplarzy. Na pewno wiadomo o trzech. Jeden sprzedano przed rokiem na aukcji za 8 mln dolarów, dwa pozostałe – własność brytyjskiej Korony – nie są na sprzedaż.
Na czerwonym Mauritiusie królowa Wiktoria pokazuje swój prawy profil. Jej prapraprawnuk Karol III jeszcze się monarszo całkiem nie sprofilował, wiadomo już jednak, że z nowych monet i banknotów będzie patrzył w lewo. Jego mama spoglądała w prawo. Nie należy z tego wyciągać wniosków politycznych. Tak nakazuje królewska reguła: na walucie nowy monarcha zwraca głowę w stronę przeciwną niż poprzednik, żeby zaznaczyć zmianę na tronie. Reguła numizmatyczna nie dotyczy jednak znaczków pocztowych. Tym większe pole do popisu ma Karol III.
Może przyjąć wersję prawostronną, lewoskrętną lub frontalną. Udostępnić głowę w rzucie pionowym, poziomym, a nawet w przekroju poprzecznym. Po picassowsku przemieścić względem siebie niektóre detale twarzy. Nowy król może się nawet na znaczku zmultiplikować, kto mu zabroni? Taki, powiedzmy, “Double Charles”, podwójny Karol Trzeci, czyli w sumie Szósty, wypuszczony w krótkiej serii z okolicznościowym stemplem – to by dopiero była gratka! Mauritius zzieleniałby z zazdrości.
Albowiem czasy, choć dosyć paskudne, sprzyjają renesansowi filatelistyki. Piękna gałąź mikrografiki, często wybitnej – znaczkotwórstwo pocztowe – na nowo obsypuje się kwieciem. Urokowi artystycznej wiosny uległ nawet Kim Dzong Un. Jeszcze nie zakończył strzelać seriami rakiet balistycznych, a już kazał wypuścić serię znaczków ze swoimi ulubionymi pociskami. Za jej perłę może uchodzić bloczek z dekretem Kima stanowiącym, że jego państwo jest mocarstwem atomowym. Zainteresowany kolekcjoner musi jednak uwierzyć, że widzi właśnie ten dekret, gdyż w Korei Północnej łatwiej wyprodukować bombę atomową, niż wyraźnie wydrukować znaczek.
Odrodzenie filatelistyki najwięcej zawdzięcza jednak Władimirowi Putinowi. Kiedy już stanie on przed odpowiednim trybunałem, jego obrońcy jako okoliczność łagodzącą będą mogli przywołać fakt, że ich klient niebywale zainspirował ukraińskich grafików pocztowych. Wątpliwe, by to złagodziło najwyższy wymiar kary, ale niech adwokaci próbują. Niech więc dołączą do akt znaczek z zatopionym krążownikiem Moskwa, idącym w końcu tam, dokąd go wysyłali obrońcy Wyspy Węży. Jak również ten ze zniszczonym mostem krymskim. Nawiasem mówiąc, makieta tego znaczka była w Kijowie gotowa tuż po eksplozjach na moście, a może nawet przed nimi. Rzadki przypadek artystycznej antycypacji militarnego sukcesu.
A twitterowy happening z przyłączaniem Królewca – Kralovca – do Czech, też już ilustrowany projektem pocztowego znaczka? Toż to również przedsięwzięcie, które bez Putina nie doszłoby do skutku, tak jak obecne umocnienie i rozszerzenie NATO. Z tym, że akurat znaczek z czeskim Królewcem nie jest udany. Bez porównania lepsze są memy z krążownikiem Karel Gott, okrętem podwodnym Helena Vondrackowa czy z piwociągiem BeerStream łączącym Pragę z Kralovcem. Drukować, naklejać na koperty, najlepiej z urzędowymi listami, i rozsyłać po świecie. Uwaga na dzieci, bo jeszcze wymienią te skarby na kancery z Łukaszenką na traktorze. I co wtedy zostanie żarliwemu filateliście? Tylko znaczki skarbowe.