Jerzy Urban niczego nie odkrył ani nie wymyślił, gdy swego czasu zawiadomił głodne społeczeństwo, że rząd się sam wyżywi. Tak było, jest i będzie nawet w najgłębszym kryzysie. Natomiast nawet w kryzysie płyciutkim rząd się sam nie potępi i o nic nie oskarży. Do tego trzeba, zwykle działających w zmowie, “określonych sił” z zagranicy, mediów krajowych i opozycji. Albo już nowego rządu, który ona wyda na świat. On wtedy zagrzmi, że przez osiem poprzednich lat… Lub jakoś podobnie.
Jeszcze więcej lat upłynęło, nim w byłego szefa rządu Włoch, Silvio Berlusconiego, rząd aktualny cisnął ciężkim zarzutem sprowadzenia na kraj hańby. Właściwie cisnął już tylko ostrym cieniem mgły, bo sprawa – jak na współczesny pęd dziejów – jest zamierzchła, sprzed półtorej dekady. Idzie o bunga bunga, imprezy w willi Berlusconiego z udziałem wynajętych prostytutek oraz wpływowych gości, nie tylko z Włoch, którzy nie brzydzili się przyjąć zaproszenia. Zapamiętany (bo sfotografowany) został zwłaszcza ówczesny premier Czech, bohater nagiego aktu pod tytułem “Mirek i jego topolanek”. Przeciwko Berlusconiemu nadal toczy się proces karny o korumpowanie świadków – i niech również za to zostanie skazany, jeśli sąd uzna jego winę. Do procesu włączył się jednak rząd Mario Draghiego z powództwem cywilnym. Żąda od byłego premiera wysokiego odszkodowania za wizerunkowe straty poniesione przez państwo włoskie. Za ową hańbę.
Otóż włoski rząd uległ egzaltacji. Wypłynął na przestwór nadgorliwości. Gdyby hańba, sprowadzona na państwo, była ustawowo zdefiniowanym przestępstwem – a nie jest – przywódca powinien odpowiadać za nie przed Trybunałem Stanu. Do sądu powszechnego takie roszczenie w ogóle nie powinno trafić. Jak i kto miałby oceniać jego zasadność? Biegli hańbolodzy? Ponadto wytaczanie przeciw Berlusconiemu tak potężnej armaty nie ma sensu; on wielokrotnie sam sobie strzelał w stopę i kolano, nie jest już zdolny do dalszej walki. Bezeceństwa bunga bunga przyniosły hańbę najwyżej ich uczestnikom. Organizatora właściwie nawet nie skompromitowały, jedynie wzmocniły jego ritratto: portret fircyka, megalomana, bogatego prostaka przekonanego, że wszystko mu wolno. Tu trafniejsze od słowa “hańba” byłoby może “pośmiewisko” – tylko jak z tego robić procesowy zarzut w imieniu państwa?
Podobne słowa padają teraz w Niemczech oraz zza ich granic (zwłaszcza wschodniej) w związku z mętną polityką rządu federalnego wobec Ukrainy i Rosji. O procesie sądowym, rzecz jasna, nie ma mowy; opozycja, niektóre media i niektórzy sąsiedzi wytaczają Olafowi Scholzowi co najwyżej proces intencyjny. Kreślą wizerunek – das Abbild – słabego kanclerza, który najpierw w przypływie odwagi, a może tylko skruchy, ogłosił kopernikański przewrót w relacjach z Moskwą, potem jednak – jakby przestraszony własną śmiałością – zaczął się wycofywać na pozycje Realipolitik. Obiecana Ukrainie ciężka broń nie nadchodzi; telefon na biurku Putina znowu odzywa się berlińsko-paryskim dzwonkiem. Kanclerz Scholz rujnuje reputację niemieckiej polityki – pisze Frankfurter Allgemeine Zeitung. A może jest przeciwnie, może tę reputację Scholz właśnie potwierdza i umacnia?
Przypadki Berlusconiego i Scholza w zasadzie nie wytrzymują próby porównania. Ten pierwszy był ekscesem w swoim kraju; ten drugi coraz bardziej upodabnia się do krajowej normy. Jeśli wobec nich obu mówić o kompromitacji czy pośmiewisku – to przecież odmiennych co do skali i formy. Jest niemniej coś, a ściślej ktoś, kto oba przypadki na swój sposób łączy. Były kanclerz Gerhard Schroeder, starszy towarzysz partyjny Scholza. Schroeder nie brzydzi się brać udział w geopolitycznym bunga bunga Putina. I to nie jako osoba z grona tych zaproszonych, tylko tych wynajętych. Kiedy już Scholz pojedzie rozmawiać z Putinem o pokoju, niech mu się te grona haniebnie nie pomylą.