Kolejne spaniele w Maisons-Laffitte dostawały to samo imię: Black. Ostatni wabił się zupełnie inaczej: Fax. Jerzy Giedroyć uznawał tylko jedną psią rasę, do końca pozostał wierny spanielom. Tak jak swojej maszynie do pisania. Bo technologiczne nowości też go nie przekonywały, wszystkie te komputery i skanery, laptopy i komórki uważał za średnio przydatne gadżety. Wyjątkiem była ich poprzedniczka, ciotka rewolucji informatycznej – skrzynka do bezpiecznego przesyłania tekstu z papieru na papier po łączach telefonicznych. Nie rezygnując z korespondencji pocztowej Redaktor odkrył politykę faksów dokonanych. Imię nadane ostatniemu psu było hołdem złożonym narzędziu tej późnej polityki paryskiej “Kultury”.
W służbie nieco innej polityki Mark Rutte, premier Niderlandów, również nie uległ pędowi ku nowoczesności, uważając go najwyraźniej za owczy. Holender, skądinąd znane skąpiradło, nie używał smartfona, tylko muzealny model Nokii. Twierdził bowiem (nie bez racji), że telefon ma służyć do telefonowania, nie zaś do kradzieży czasu tysięcznymi atrakcjami. Okazało się to jednak zwykłą wymówką, czy może raczej przebiegle przygotowanym alibi. Szef holenderskiego rządu jest prawnie zobowiązany do archiwizowania swojej korespondencji, tak by – w uzasadnionych przypadkach – miał do niej wgląd parlament. Dotyczy to także sms’ów. Tymczasem liczne wiadomości tekstowe, szczególnie dotyczące działań rządu w czasie pandemii, z komórki premiera znikały. Dlaczego? Dlatego, że pamięć sędziwej Nokii jest krótka, staruszki tak mają. Aparat może przechowywać nie więcej niż 20 sms’ów, więc nadwyżki albo mechanicznie eliminował sam, albo kasował je jego właściciel wedle swojego uznania. Opozycja twierdzi naiwnie, że afera Nokiagate powinna stać się powodem skasowania rządu Marka Rutte.
Za zimnym morzem jego kolega po fachu też nie daje się zatopić. Borisowi Johnsonowi nadal niestraszne wiry i rafy afery Partygate, ale mogłoby jej nie być wcale, gdyby imprezy na Downing Street nie podlegały cyberdokumentacji. Jeśli już koniecznie robić zdjęcia premiera z drinkiem na rządowym melanżu w czasie lockdownu – to analogowo. Wtedy film w aparacie, jak pamięć w starej komórce, może się w porę skończyć, klisza (tak się kiedyś mówiło) przypadkowo ulec naświetleniu, wywoływacz nie wywołać tego co nie trzeba, utrwalacz nie utrwalić. Fotograficzna ciemnia wprowadziłaby do sytuacji polityczną jasność. A tak Brytyjczycy mają cienie w pieczarze.
W ogóle do łask, zwłaszcza tak zwanych służb, mogłyby wrócić pewne zarzucone metody. W czasach, kiedy z każdego Androida i iOS’a słuchać rżenie Pegasusa, pluskwa siedziałaby w żyrandolu cichutko. Zgoda, do serwera dowolnej partii włamać się łatwiej, niż do gmachu Watergate – ale szpiegostwo stało się przez to przewidywalne, banalnie rzemieślnicze. Cyberpiraci nie mają fantazji, zwłaszcza gdy służą rządom. Z korsarzy zmienili się w funkcjonariuszy wykonujących służbowe polecenia.
A my to nie? Nie tylko pozwalamy demiurgom Sieci, by nas pętali algorytmami, odbierali zdolność samodzielnego wyboru i zamykali w bańkach, ale wręcz czekamy na rozkazy od przedmiotów. Od lodówek i odkurzaczy, które mają już swój internet rzeczy. Kto jeszcze pamięta, jak się czyta mapę? Na nieznanej drodze za 500 metrów nie skręcimy łagodnie w lewo, jeśli nam tego nie nakaże GPS głosem Hołowczyca. Wciąż wlepiamy wzrok w ekrany i ekraniki, zamiast patrzeć w niebo, gwiazd szukać, przewodniczek łodzi.
Post scriptum. Ostatnio podczas kilku spotkań padały pytania, skąd się biorą pomysły do tych felietonów. Odpowiedź brzmi: zewsząd. Do tego na przykład inspiracją stała się koszulka, która wypadła z szafy. Na koszulce za wątłe łapki trzymają się wybiedzone kaseta magnetofonowa, kaseta wideo oraz prostokątna dyskietka. Napis nad nimi głosi, jakże słusznie: Never Forget. Można by jeszcze dodać: fax vobiscum.