Malarstwo lepiej oglądać niż o nim czytać albo słuchać. Pan Bóg też tak woli. Dlatego, jak głosi znana anegdota, gdy tylko zauważył, że Jan Styka znowu zabiera się do pracy nad sceną biblijną, Stwórca wychylił się z obłoku, chwilę popatrzył, po czym poinstruował artystę: Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze.
Nie wiemy, w jakiej pozycji Jonathan Yeo malował Karola III. Nie wiemy też, jakich rad udzielał mu brytyjski monarcha (w końcu pomazaniec boży). Tak czy inaczej, dzieło nie wyszło zbyt dobrze. Na pierwszym oficjalnym portrecie nowego króla widać przede wszystkim intensywną czerwień, a nie jest to kolor dla zmysłu wzroku kojący. Dopiero powtórny rzut obolałym okiem pozwoli dostrzec twarz, a wkrótce i całą postać męską, która się wyłania z plamy szkarłatu. W mundurze pułkownika Gwardii Walijskiej, przy orderach, z dłońmi na rękojeści szabli – Karol III jak malowany? Nie bardzo.
Z ram straszy raczej jakiś Scarlet King. Licznym krytykom obraz od razu skojarzył się z piekłem, szatanem lub przynajmniej Draculą (skądinąd brytyjski monarcha ma posiadłość w Siedmiogrodzie). Albo jeszcze gorzej: z krwią na rękach, stygmatem kolonialnej przeszłości Imperium. Kpiarze sugerowali, że oryginalnie portret był utrzymany w jasnej tonacji, jednak tuż po odsłonięciu aktywiści klimatyczni zaatakowali go przecierem pomidorowym. Był też głos o zilustrowaniu perwersyjnej fantazji Karola wobec Camilli, którego to głosu – ani fantazji – przytaczać tu nie przystoi.
Natomiast w zamyśle twórcy dominująca czerwień, obecna przecież na wielu historycznych portretach, miała nawiązywać do królewskiego dziedzictwa, ale też powodować „dynamiczny, współczesny wstrząs”. Jonathan Yeo wyjawił również, że model prosił go tylko o jedno: żeby na płótnie znalazł się motyl. Symbol przepoczwarzenia się księcia w króla oraz jego ekologicznych pasji. To wyjaśnienie przyszło w samą porę, już się bowiem pojawiały niestosowne domysły, niczym myślozbrodnie obrazy majestatu. Wedle jednego z nich, tak jak ważka była motywem secesji w sztuce, tak w polityce motyl mógł się stać znakiem secesji Szkocji. Według innego domysłu, politycznie neutralnego, za to higienicznie paskudnego, męskich przedstawicieli rodziny panującej zwyczajnie obsiadają różne owady.
Motyl zaraz wyląduje na prawym ramieniu króla Karola, zaś na lewym barku księcia Filipa już usadowiła się mucha. Wybrała lądowisko gładkie; zlatując niżej zaplątałaby się we włosy na obnażonym torsie. Nie tylko one porastają stare ciało małżonka królowej. Z wskazującego palca jego prawej dłoni kiełkuje roślinka. To obraz autorstwa Stuarta Pearsona Wrighta zatytułowany „Homo sapiens, Lepidium sativum and Calliphora vomitoria”. Czyli, poza człowiekiem, rzeżucha oraz mucha plujka. Twarz człowieka pobrużdżona, nienaturalnie długa, cała postać jak z galerii typów Dudy-Gracza.
W niczym jej nie ustępuje konterfekt starszej, siwej kobiety o grubo ciosanych rysach. Podkrążone oczy, perkaty nos, wymięta skóra. Gdyby nie korona, nie byłoby jasne, kto zacz. Elżbieta II sportretowana w swoje 75. urodziny przez Luciana Freuda wygląda jak pies corgi albo zawodnik rugby – napiszą krytycy. I uznają, że ciekawszej podobizny koronowanej głowy nikt nie namalował od 150 lat.
Zgoda, malarstwo lepiej oglądać niż o nim czytać czy słuchać. Więc jeszcze tylko chwila. Dlaczego te trzy obrazy – przedstawiające królową, jej męża i ich syna – są wartościowe? Dlaczego powodują „dynamiczny wstrząs”? Dlatego, że są niezbyt udane. Bo ogromna większość portretów władców i wodzów, prezydentów i prezesów, bohaterów i łotrów, gwiazd i gwiazdeczek jest udana zbyt, czyli przedobrzona. Dworskie fotografie i urzędowe biografie. Posąg cesarza, afisz wyborczy, figury z gabinetu Madame Tussaud i portfolio z Instagrama. To wszystko monidło, podkolorowana, wyretuszowana odbitka. Ona niczego ważnego nie utrwali. Prędzej czy później upchnięta gdzieś na strychu, schowana za szafą zmieni się szpetnie, jak portret Doriana Graya. Jak każdy z nas.