Fot: Christian Wiediger z Unsplash
Undank ist der Welten Lohn. Świat odpłaci ci niewdzięcznością, mówi niemieckie przysłowie. W rzeczy samej: Niemcy robią dla świata tyle dobrego, a czym on im się odwzajemnia? Nic, tylko pretensje, roszczenia i fochy. A już w przypadku takiej Namibii to po prostu – zaryzykujmy – czarna niewdzięczność.
Oto po z górą stu latach Berlin uznał własną odpowiedzialność za rzezie ludów Herero i Nama z ówczesnej Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej, przeprosił za pierwsze ludobójstwo XX wieku i jeszcze dorzucił ponad miliard euro w formie przyszłych inwestycji. Tymczasem namibijska Rada Wodzów nie dość, że ten akt wspaniałomyślności i skruchy odrzuciła, to jeszcze poczuła się wręcz znieważona. W jej przekonaniu Niemcy nie dokonują bowiem prawnego uznania roszczeń potomków wymordowanych autochtonów, lecz proponują deal, umowę handlową ubraną w szumne słowa. Przekonanie ma mocne podstawy: Berlin zżyma się na hasło “reparacje”; obawia się precedensu, który otwierałby drogę do dochodzenia rzetelnych odszkodowań przez innych, zwłaszcza – tak jest – przez Polskę i Grecję. Rząd Bundesrepubliki przedstawia więc przedsięwzięcie ekonomiczne w Namibii (skądinąd dość skromne) jako podniosły akt moralno-polityczny. Czyli całkiem odwrotnie, niż budowę gazociągu Nord Stream 2: operację polityczną, paskudną również moralnie, która – jak zaklina się Berlin – jest projektem czysto ekonomicznym. A co ma gaz-rura do rozliczeń dawnych zbrodni? Niemało: prezydent Steinmeier dawał do zrozumienia, że to także forma rekompensaty za cierpienia, jakich sowiecka Rosja doznała od nazistowskich Niemiec…
Jakkolwiek głęboki byłby ich humanizm, jak bardzo kryształowa uczciwość, przywódcy państw nie uznają dawnych przewin z porywu serca, tylko w wyniku kalkulacji zmiennej polityki historycznej, którą nazywają racją stanu. Potrafią przy tym nakłonić stronę pokrzywdzoną do przyjęcia negocjacyjnej formuły “win-win”. Tak też się stało podczas wizyty prezydenta Francji w Rwandzie. Macron utargował tyle, że nie musiał kajać się za “przytłaczającą odpowiedzialność Francji” w masakrach Tutsich; jedynie ją potwierdził.
Gratisowe przeprosiny nie istnieją, tak jak darmowe obiady. Recep Tayip Erdogan – zwolennik dyktatu i szantażu, a nie koncyliacji – odmowę uznania ludobójstwa Ormian wiąże z turecką raison d’Etat. Że można i że warto inaczej, dostrzeże w końcu któryś jego następca. Erdogan w tym sezonie przeprosin nie wystąpi. Zabraknie również Marka Rutte, ale nie z powodu przywiązania do imperialnej megalomanii. Premier Holandii, kierując się pragmatyczną logiką, choć może tylko skąpstwem sumienia, twierdzi, że – w tym wypadku za handel niewolnikami i kolonializm – nie można przepraszać w imieniu poprzednich pokoleń. Niewiele do zaoferowania potomkom milionów wymordowanych Kongijczyków ma król Belgów Filip I, którego prapradziad, Leopold II, miał ich krew na rękach. Owszem, pod wpływem ruchu BLM Filip, monarcha oświecony, wyraził ubolewanie, ale o swoim przodku nie wspomniał słowem. Po 500 latach za wszelkie doznane krzywdy przeprosił Majów prezydent Meksyku. Andres Manuel Lopez Obrador zrobił to z niezwykłą szczodrością, bo po stronie grzechów swojego państwa zapisał nawet hiszpańską konkwistę…
Lista przywódców skruszonych – prawdziwie czy teatralnie – nie jest zbyt długa, więc można na nią wciągnąć jeszcze jeden szczególny przypadek. Prezydent Czech przeprosił otóż Serbów za udział swojego kraju w NATOwskich bombardowaniach ich kraju w 1999 roku. Można przyjąć, że Milosz Zeman, notoryczny kremlofil, znowu chciał się przypodobać Wielkiej Protektorce Serbii. Ale wypada też zauważyć, że nikt poza nim nie przekazał dotąd Serbom choćby wyrazów ubolewania. Nie zrobił tego zwłaszcza szef żadnego innego z państw, które – ledwo przygarnięte przez Sojusz – z neoficką wiarą przyjęły za dogmat, że zbirami są wyłącznie Serbowie, bo kosowscy Albańczycy to niewinni pacyfiści. A rekolekcje nastąpiły wkrótce w Iraku.