W polskim przekładzie ukazało się kilka książek Vladimira Volkoffa – w tym znakomity, swego czasu odkrywczy “Montaż” – ale jedna polskiego wydania raczej się nie doczeka. W poemacie ”Jałta” (“Yalta”) , wzorowanym na greckiej tragedii, francuski pisarz z rodziny rosyjskich emigrantów, rozpacza nad losem rosyjskich formacji, które spod rozkazów Hitlera u kresu II wojny przeszły na stronę zachodnich Aliantów. Zbiorowym bohaterem “Jałty” są bojcy Kozackiej Kawalerii SS, żołnierze już nawet nie wyklęci, a przeklęci. Wszyscy oni, podobnie jak większość ludzi z armii generała Własowa, zostali wydani Sowietom na pewną śmierć, co zostało przesądzone już podczas konferencji na Krymie.
Kojarzenie nazwy Jałta wyłącznie z tym epizodem historii oburza, nie wzrusza lament nad losem owych kozaków (perekińczyków – powiedziałby premier Morawiecki), niemniej poemat Volkoffa można uznać za pouczający. Opisuje on bowiem uniwersalny mechanizm porzucania pomocnika przez głównego wykonawcę zagranicznej operacji militarno-politycznej z chwilą jej zakończenia. Sukcesem czy klęską, nieważne. Przerabialiśmy to sami nie raz, nie tylko jako porzucani – by wspomnieć o smutnym końcu sojuszu Petlury z Piłsudskim. Od tak zwanego zarania dziejów nazbierałoby się tysiące przykładów; niech wystarczą te z ostatnich dziesięcioleci. Arabscy spahisi i strzelcy senegalscy siejący postrach w niemieckich szeregach od Prowansji po Austrię dla siebie wywalczyli jedynie głodowe renty. Do rezerwatów wrócili szyfranci z ludu Navajo, enigmatyczne utrapienie Japończyków. Gdy Vietcong był na przedmieściach Sajgonu, w panicznej ewakuacji Amerykanów znalazło się miejsce tylko dla nielicznych Wietnamczyków. Kurdowie z Rożawy, najbardziej ofiarni w walce z ISIS , znowu zostali z mrzonkami o własnym państwie, sami przeciw Turcji.
Po wojnie algierskiej harkisów, autochtonów służących armii francuskiej głównie za zwiadowców, w młodym państwie czekała śmierć za zdradę, a odium spadało na dzieci i wnuków. Tym, którzy zdołali się zabrać do byłej metropolii, pisany był los Francuzów gorszego sortu, również w następnych pokoleniach. I oto pojawia się analogia, która nie chce “zachować wszelkich proporcji”, jakby miała się wręcz za replikę wcześniejszych zdarzeń. Po ośmiu latach wojny algierskiej Francja przyjęła ponad 70 tysięcy harkisów.
Przez 20 lat wojny afgańskiej do Stanów Zjednoczonych wyjechało ponad 70 tysięcy Afgańczyków, którzy na różne sposoby pomagali siłom USArmy. Drugie tyle, wliczając w to rodziny, czeka na odlot do USA – co nie znaczy, że się doczeka. Zabiegają o amerykańskie wizy jak o listy żelazne albo wręcz akty ułaskawienia. Jak o zachodnią legitymację prasową modlił się Dith Pran, gdy do Phnom Penh weszli Czerwoni Khmerzy.
Joe Biden przekonuje, że ewakuacja miejscowych współpracowników to wypełnienie obietnicy, złożonej tysiącom afgańskich obywateli, którzy ramię w ramię z amerykańskimi żołnierzami… i tak dalej. Czyżby tylko taką obietnicę Ameryka złożyła Afganistanowi w wojnie dwudziestoletniej? I podczas rozmów pokojowych w stolicy Kataru? Przyszły poemat tragiczny pod tytułem “Doha” czeka na swojego autora. Bohatera zbiorowego już ma.