Jeden javelin więcej dla nas znaczy niż sto słów, jeden samolot bojowy więcej wart niż słów tysiąc – mówi ukraiński minister obrony. Bo ręcznych wyrzutni rakiet nie wystarcza, a myśliwce, choćby te postsowieckie, nie przylatują. Za to słowa płyną wartką rzeką. Jest szeroka, tyle że momentami płytka. Nurt odkrywa jej mielizny także wtedy, gdy ku Ukrainie płyną frazy niesione muzyką, czyli piosenki. Osobliwie te “zaangażowane”.
Jednego dnia o jednej porze 150 europejskich stacji radiowych puściło w eter – jak jedna megarozgłośnia – sławny chóralny song Johna Lennona “Give Peace a Chance”. Utwór nagrany w 1969 roku był manifestem antywojennym i aktem strzelistym pacyfizmu, to jest promocji pokoju za wszelką cenę. Cena do zapłacenia nie obejmowałaby wszakże dzieci-kwiatów, ich wolnej miłości, ich buntu, poezji i innych środków odurzających. Niektórzy nazywali to humanizmem naiwnym, inni, groźniejsi – pożytecznym zidioceniem. Wciskanie przesłania tamtej rewolucji kulturowej w dzisiejszy kontekst jest więcej niż absurdem, bo także przemyconą sugestią analogii między interwencją Ameryki w Wietnamie i napaścią Rosji na Ukrainę. Jeśli nie możemy przyjść Ukraińcom na odsiecz, przynajmniej nie śpiewajmy im “Hare Krishna”. I do kogo właściwie miałby być kierowany apel o “danie szansy pokojowi”? Ukrainę taka odezwa znieważa, Zachód w ciągłym “dawaniu szansy” jest aż nadgorliwy, kawałek Lennona mógłby sobie ewentualnie zagwizdać Putin.
Jeremi Przybora słusznie stwierdził, że piosenka jest dobra na wszystko; zapomniał tylko dodać, że nie każda. Na wszystko – a o to właśnie walczą Ukraińcy – nie jest też dobry utwór odgrzany po prawie 40 latach przez Stinga: “Russians”. Już wtedy artysta, muzyk skądinąd świetny, skomentował atomowy wyścig zbrojeń z pozycji symetrysty. Reagana, który miał chronić Zachód Europy wyrzutniami Pershingów, zestawił – nie wiedzieć czemu – z Chruszczowem, który, owszem, chciał Zachód pogrzebać, ale to już nie on poustawiał na Wschodzie baterie SS20. Sting dystansuje się jednakowo od nich obu. Tylko jak ma ocalić synka przed “śmiertelną zabawką Oppenheimera”? Odpowiedź brzmi: dzięki nadziei, że “Rosjanie też kochają swoje dzieci”.
Apostrofa do tytułowych Rosjan jest wyjątkowo niemądra: nikt przecież nie zakłada, że oni źle życzą własnym dzieciom. W każdym razie nie wydaje się, żeby zastanawiali się nad tym Ukraińcy przerażeni losem, jaki ich synom i córkom zgotowali najeźdźcy. Tymczasem Sting nagrał piosenkę “Russians” w nowej aranżacji jako hołd dla… Ukraińców. Najpierw dialektycznie uchybił tylko logice, teraz również poczuciu stosowności. Tym niemniej jego utwór ma pewną, by tak rzec, nieoczywistą zaletę uboczną.
Otóż “Russians” zawiera muzyczny cytat, głęboki motyw ze suity Sergiusza Prokofiewa, skomponowanej w latach 20. ubiegłego wieku do filmu “Porucznik Kiże”. Film był z kolei ekranizacją opowiadania Jurija Tynianowa o nieistniejącym oficerze, powołanym do fikcyjnego życia za sprawą pomyłki w garnizonowej buchalterii. Porucznik Kiże był tylko papierowym awatarem, niczym króliki Lejzorka Rojtszwańca, niemniej – jak stwierdzały coraz to nowe dokumenty – wzorowo służył państwu, a nawet awansował. Nikt nie odważał się ujawnić prawdy w obawie przed rozsierdzeniem naczalstwa. Niewykluczone, że dzisiaj pod Charkowem, Mariupolem i Kijowem trwa produkcja poruczników Kiże oraz ich sukcesów, która ma ukryć przed zwierzchnością rzeczywiste rozmiary strat w ukraińskiej “operacji specjalnej”. W imię humanizmu, choć bez wiedzy i zgody autora, przyjmijmy więc, że Sting poprzez swoich “Russians” chciał przekazać światu właśnie taki komunikat.