Nikanor Czewotarewicz to rosyjskie nazwisko? Nie, jestem Amerykaninem, to amerykańskie nazwisko – odpowiada młody Christopher Walken, Nick z “Łowcy jeleni”. Ale szuka śmierci – i znajduje – w rosyjskiej ruletce. Wojenna trauma odbiera mu sens życia. A może to życie kradnie rosyjskiemu Amerykaninowi tożsamość.
Przodkowie premiera Francji Pierre’a Bérégovoy nazywali się Bieriegawoj; on już inaczej. Nicolas Sarkozy swojego nazwiska też nie wymawia z węgierska. Kiedy został prezydentem, nikt się nie łudził, że Sarko okaże specjalne względy ojczyźnie swojego ojca. Żadne tam Francuz Węgier dwa bratanki. Za sprawą prezydenta Alberta Fujimori i jego córki Keiko Higuchi słońce Peru nie zaświeciło cieplej dla Japonii. Brak dowodów faworyzowania Włoch przez Słowację w czasie, gdy szefem jej rządu był Peter Pellegrini. Barack Obama, syn Kenijczyka, nie zasypał zielonymi banknotami Kenii ani zielonymi kartami Kenijczyków w Stanach. Dla Chorwatów niewiele wynika z faktu, że w Palacio de la Moneda w Santiago de Chile urzęduje Gabriel Borić. Słoweńcy zawdzięczają swojej krajance Melanii Trump głównie karykaturalny pomnik koło Sevnicy.
A jednak to są sprawy delikatne. Przy czym nie chodzi tu o rozterkę i ból duszny, jakie znosi, powiedzmy, Bundesminister Cem Özdemir, gdy ogląda mecz Niemcy-Turcja. Idzie o choćby cień podejrzenia, o mgiełkę wątpliwości co do właściwego stosunku potomka imigrantów do kraju, który nie jest dla niego żadną nową, drugą czy przybraną ojczyzną, lecz jego własnym państwem. Jedynym, któremu jest winien lojalność. Lojalność niepodzielną, nieosłabianą przez żadne resentymenty, nostalgie i zaprzeszłe patriotyzmy. Może się zdarzyć, że mgiełka stężeje w burzową chmurę. Kiedy bomby spadły na Pearl Harbour, Ameryka internowała swoich obywateli japońskiego pochodzenia. Z drugiej strony post-imigrantowi grozi zabrnięcie w neoficką nadgorliwość, w ultranacjonalizm, który ma być dowodem wyrwania starych korzeni.
Ciekawe, czy takie myśli lęgną się w głowie nowego premiera Wielkiej Brytanii, czy też Rishi Sunak jest od nich najzupełniej wolny. On niby nie musi niczego udowadniać, jednak wcale nie ułatwiają mu życia radosne głosy z Indii. Że przez ponad 300 lat Brytyjczycy rządzili Indiami, a teraz proszę… Że oto Historia zatoczyła koło, po którym biegnie hinduski czas. Czy Sunak ma wobec Indii jakiś dług do spłacenia? Nie, na szczyty nie wyniosło go koło Historii, już prędzej koło fortuny, napędzane ręką teścia miliardera. Premier Narendra Modi nie powinien się spodziewać łatwych negocjacji z Londynem, zwłaszcza przywilejów wizowych, jakie już dostali Australijczycy i Nowozelandczycy. Sunak musi pozostać twardy.
Tylko – jak twardy? Czy tak, jak Hamadura z “Obozu świętych” Jeana Raspaila? Indus z Pondicherry w stanie Tamilnadu, który uważa się za syna Francji i staje w jej obronie przed hordą barbarzyńców z Indii? Czy może lepszym wzorem byłby George Edalji, bohater powieści Juliana Barnesa? Pracowity, uczciwy prawnik doskonale zasymilowany w Anglii sprzed stulecia, a przecież jako pierwszy podejrzewany o niegodne czyny, karany za cudze winy. Prowokujący kolorem skóry, zmuszany przez policjanta do przeliterowania własnego nazwiska, które nie brzmi dobrze w uchu władzy.
Rzymianie uważali, że nie powinno się przywoływać nazwisk: nomina sunt odiosa. Rishiemu Sunakowi to akurat niestraszne. Jest Brytyjczykiem, więc nosi brytyjskie nazwisko.