Jeśli strach jest energią – to kinetyczną, kiedy pobudza; elektrostatyczną, gdy paraliżuje. W obu przypadkach odnawialną. Powinien więc podlegać prawom fizyki. Można by sformułować zasadę zachowania strachu. W zglobalizowanej rzeczywistości, ale przecież w świecie izolowanym, suma wszystkich przejawów, wszelkich odmian strachu byłaby stała w czasie. Z całym swoim uprzykrzonym rodzeństwem – bojaźnią, lękiem, obawą, trwogą, przerażeniem – strach bilansuje się zerowo. Skoro tu go ubędzie, na pewno obrodzi gdzie indziej. Potrafi zatrzymać się w jednym miejscu na długo, ale prędzej czy później zniknie, stłumiony, odegnany lub oswojony. Nieraz nawet oszukany, jak w fikcji Benigniego, jak w prawdzie Korczaka. Życie znajduje siłę, by nad strachem zapanować.
Dlatego terroryści generalnie nie wygrywają. Nawet jeśli doraźnie uda im się zadać śmierć i ból, nawet jeśli ich fanatyzm jest potężnym motorem nie są w stanie trwale porazić sił witalnych zbiorowości, w którą godzą. Dowody odporności składają nowojorczycy przez tyle lat po 11. września, paryżanie po 13. listopada, mieszkańcy Madrytu, Londynu, Nicei, Brukseli. – Nie boję się was ani waszych sprzymierzeńców – krzyczy do sędziów Salah Abdeslam, domorosły dżihadysta. Zbrodniarz, którego czeka dożywocie, już tylko prowokuje, już tylko zarabia na łże-legendę męczennika. – Nie boimy się was, przegraliście – mówią w stronę ławy oskarżonych rodziny ich ofiar. Właściwie nie muszą nawet mówić: cum tacent clamant. Dźwigają dożywotnią traumę, więc zrzucają z ramion przynajmniej ciężar strachu.
A może to wcale nie tak? Może zmysły ciągle wyławiają z kakofonii miasta ten jeden dźwięk: sygnał karetek, zwiastun nieszczęścia. Reagują nerwowym podskokiem na byle trzaśnięcie fotela w kinie, wyostrzeniem spojrzenia na widok dużej torby w metrze. Zwłaszcza gdy wniesie ją młody brodacz o ciemniejszej twarzy. Czy wtedy przypomina o sobie ta pseudologiczna konstrukcja, wedle której co prawda nie każdy muzułmanin jest terrorystą, ale każdy terrorysta jest muzułmaninem? My, którym los oszczędził takich doświadczeń, nie wiemy, co naprawdę myślą i czują ocalali z zamachów, bliscy zabitych, naoczni świadkowie. Zgodnie z zasadą zachowania strachu powinni się już od niego uwolnić; przecież on teraz się przemieszcza w inne strony, spada nawałnicą na Afganistan, gnębi Tigraj, terroryzuje Birmę… W finale opowiadania Johna Updike’a “Różne odmiany doświadczenia religijnego”, najważniejszej chyba literackiej refleksji po 11. września, dziewczynka przekonuje siostrę, by się nie bała, bo światła w miejscu Twin Towers są jak tęcza. I to znaczy, że coś takiego już się nigdy nie powtórzy – kończy Updike. Nie wiemy, a on już tego nie wyjaśni, czy to spokojne przekonanie, czy tylko krzepienie serc.
Zresztą czy naprawdę chcemy to wiedzieć? Wystarczy nam własnych zmagań ze strachem, który codziennie wydaje nam hybrydową wojnę. Podstępnie atakuje na przemian zdrowie, rodzinę, godność, finanse, wolność, spokój – a tu jeszcze rzeki rozlały, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze… Korzystamy więc w pełni z fundamentalnego prawa człowieka i obywatela, którego nikt nam nie odbierze: z prawa do zachowania strachu.