Emir Kuwejtu rozwiązał Zgromadzenie Narodowe. Postąpił zrozumiale, gdyż – zamiast się gromadzić narodowo – oddawało się ono korupcji i knuciu przeciw władzy najwyższej. Rozeźlony władca osobiście przejął funkcje parlamentu, skądinąd skromne. Skoro jednak wszedł w buty zbiorowego deputowanego, można się zastanawiać, czy teraz on sam, emir, też nie będzie się czemuś oddawać i robić komuś koło pióra. Albowiem rola posła wciąga, nie polega zaś – jak sądzą niezorientowani – wyłącznie na pobieraniu diet. Zgodnie z łacińsko-romańską etymologią słowo parlament nawiązuje do mówienia i porównywania. Omówmy zatem porównawczo kilka przykładów tego, co można robić w parlamencie.
Tak zwane procedowanie przybiera tam rozmaite formy. Na przykład można się bić. I to nie na ulotne słowa, tylko na pięści, żeby bolało naprawdę. Nieraz bić się nawet trzeba. W Tbilisi parlamentarzyści opozycji również w ten sposób usiłowali przekonać większość, że rusyfikacja prawa nie jest gruzińskim marzeniem. Trudniej zrozumieć, dlaczego w sali plenarnej kosowskiego Kuvendi fotele fruwają równie często jak obelgi, co nieraz trudno dostrzec w dymie petard. Dlaczego w Seulu, Kijowie, Tajpej czy w Kapsztadzie – przyczółkach demokracji może nienajstarszej, ale już udomowionej – miarą pluralizmu jest różnorodność ciosów, jakie zadają sobie nawzajem deputowani. Butelką, wyrwanym pulpitem, tabletem, dziennikiem ustaw, z byka, z buta lub z liścia.
Jeżeli parlamentarzysta nie gustuje w zajęciach grupowych, może się wyindywidualizować. Choćby udając się do toalety w chwili ważnego głosowania. Zaś pozostanie w ławach poselskich, czyli samotność w tłumie, zawsze mu osłodzi wierny smartfon. Serbski deputowany Stević oraz brytyjski Parish przesłodzili. Za oglądanie pornoli w trakcie obrad stracili mandaty. Parish, były farmer, tłumaczył, że chciał obejrzeć maszyny rolnicze, tylko pomyliły mu się strony, podobno podobne. Snopowiązałka jako sex machine? Czemu nie; nie zaglądajmy posłowi do stodoły.
Jedni nie panują nad chuciami, inni potrafią zapanować nad żywiołami. Znamy przypadek parlamentarzysty, który poskromił ogień, ruszając z gaśnicą na menorę. W Bratysławie jego kolega z bratniej formacji postanowił dokonać czynu jeszcze większego: ugasić niezdrowe uczucie, jakim – według niego – Słowacja pała do Ameryki. W tym celu w Národnej Rade oblał wodą flagę swego państwa. Z kolei w Parlamencie Europejskim rodak wodolejcy wyciągnął z torby wymęczonego gołębia i cisnął nim pod sufit, żeby obdarzyć świat pokojem. Mniej ambitny był meksykański senator z partii Morena. W izbie wyższej – cámara alta – czyli u siebie, zorganizował seans rytualnego składania ofiary. Bóg Tlaloc miał przyjąć zarżniętą kurę i w podzięce zesłać nie zaraz pokój na całą Ziemię, a jedynie deszcz na najbliższą okolicę. Nie spadła ani kropla; być może Tlaloc nie lubi drobiu.
Jak widać, sale posiedzeń bywają wielofunkcyjne. Posłanka Sportiello z Ruchu Pięciu Gwiazd zrobiła z włoskiej Izby Deputowanych – karmiąc w niej piersią – izbę matki i dziecka. A znów za sprawą wnuczki Mussoliniego Camera dei Deputati stała się izbą pamięci. Alessandra M. podpisywała tu fotografie dziadka z wzniesioną prawicą; kolekcjonerów pamiątek nie brakowało. Przy specjalnych okazjach parlament staje się izbą przyjęć. W Ottawie na Parliament Hill uroczyste przyjęcie zgotowano ostatnio bohaterskiemu weteranowi z Ukrainy, który okazał się byłym oprawcą z SS Galizien. Za skandal zapłacił utratą stanowiska speaker kanadyjskiej Izby Gmin.
U nas tę samą funkcję sprawuje marszałek, co za granicą rodzi nieraz podejrzenia, że polski Sejm jest zmilitaryzowany. Akurat w takim reżimie czułby się zapewne nieźle najgłośniejszy z wszystkich przewodniczących parlamentów ostatnich lat, były już spiker brytyjskiego House of Commons John Bercow. Surowy i złośliwy – ale też sprawiedliwy i bezstronny – narzucał rozwrzeszczanym posłom wojskową dyscyplinę, wrzeszcząc jeszcze głośniej swoje słynne Order! W gruncie rzeczy traktował ich jak niesfornych uczniaków. Jednemu nakazał napisać tysiąc razy: będę się właściwie zachowywał podczas sesji pytań do premiera. Sam zachowywał się arcywłaściwie. Uważał swoją pracę za wielkie wyróżnienie, ważną misję do wypełnienia, a przy tym za zwieńczenie kariery. Dlatego był mocno zdziwiony, kiedy od pewnego swego odpowiednika z kontynentu usłyszał, że funkcja przewodniczącego parlamentu to przecież tylko obóz przejściowy przed szturmem na szczyt władzy. John Bercow nie pisze we wspomnieniach, jak potraktował tego „kolegę”. Można jednak przypuszczać, że miałby ochotę nasłać na niego emira Kuwejtu.