Puste mieszkanie, przestrzeń zamknięta w trzech wymiarach. Ale w tych ścianach jak czwarty wymiar, może nawet jak bezmiar, wisi smutek. Taki lekki, przeźroczysty, dostrzegalny przecież. Mieszkanie nie jest puste, jest opustoszałe, to różnica. Jeszcze meble nieźle sobie radzą we własnym towarzystwie, kilka ciuchów nie musi się rozpychać w szafach, teraz mają luźno. Gorzej z zabawkami. Chociaż tyle ich zostało od razu widać, że każda czuje się porzucona i cierpi w samotności. Nie zabrali ich, zdradzili dla nowych, co czekały na chłopców już tam, w Kanadzie. Iryna spakowała co najpotrzebniejsze, łzy otarła, Andrij odstawił wóz do firmy, nawręczali podarków, przeżegnali się i pożegnali, starszy Saszka wziął za rękę małego Wowczika, ruszyli całą czwórką z walizami na lotnisko i tyle ich było.
A mogli tu zostać jak długo by chcieli, sprzedaż mieszkania była już wstrzymana. Zresztą ten, kto je zostawił w spadku, jakby odszedł w samą porę, jakby bezwiednie chciał w ten sposób pomóc. Pomóc, wasza pomoc, pomagacie – jak te słowa muszą dokuczać, kiedy ciągle trzeba je wypowiadać. Prosić o pomoc i za nią dziękować. Dawno temu, czterdzieści lat już będzie, inne pomaganie i dziękowanie w sprzężeniu zwrotnym odbywało się na Zachodzie. Na początku dach nad głową dał komuś porządny facet o nazwisku Ramos. Więc wśród świeżych emigrantów przyjęło się, że opiekuńczy, pomocni tubylcy to ramosy. Mieszkam u moich ramosów, mój ramos załatwił mi robotę, ramosowa będzie matką chrzestną. A później już: ten obraz u mnie to prezent od ramosów, ramosy dziś przychodzą na kolację, razem jedziemy na wakacje. Nie zawsze rodziły się z tego przyjaźnie, ale było dużo czasu, żeby się poznać.
Jeżeli to prawda, że karma wraca, to Iryna z chłopakami trafiła tu na swoich ramosów. Kilka spotkań w ciągu ośmiu miesięcy ich obecności miało wystarczyć, żeby się poznać, a może i zrozumieć. Nie wystarczyło. Z obu stron padały zapewnienia, że wy już dla nas jak rodzina. Wymiana uścisków, serdeczności, prezentów, informacji. Jednak myśli i wątpliwości zachowywane raczej dla siebie, więcej rezerwy niż otwarcia. Dyskretne przyglądanie się naszej odmienności, bo jej wcale nie mniej, niż podobieństw. Niepewność, czy ta wojna rzeczywiście nas połączy na dłużej, po kątach ciągle siedzą stare demony. Pomoc przyjmowana jak gorzkie lekarstwo, ubocznie szkodzące godności. Pomoc niesiona jako odruch bezwarunkowy / refleks geopolityki / niezbyt uczciwy deal, którego nabieranym kontrahentem jest własne sumienie. Niepotrzebne skreślić, jeśli wiadomo co niepotrzebne. Sondaże mówią o wzbierającej niechęci, może tylko znużeniu. Zbiorowość sondować łatwiej, niż samego siebie.
Andrij pewnie taki zabieg wykonał. Wyszło mu, że życie i rodzina są na pierwszym miejscu. Nie wrócił walczyć. Pracował tu już wcześniej, jeździł po Europie na TIRach, napatrzył się świata. Kanada to jego pomysł. Iryna nie chciała, tu była o dzień jazdy od domu. Teraz swoją Ukrainę ma w silnej diasporze, ale tę prawdziwą tylko w internecie i w snach emigranta, nieraz pięknych, nieraz koszmarnych. Żadne się nie spełnią, jak już kiedyś wszyscy wrócą do siebie. Iryna wierzy, że wrócą. Po drodze mogliby się znowu zatrzymać w tym mieszkaniu. Ono dalej stoi puste, bo z wynajmem zawracanie głowy, bo przy takiej inflacji sprzedawać nie warto. Bo jeszcze inny głos mówi, że rakiety i drony, że zimno i ciemno, że ludzie tego wszystkiego nie wytrzymają, że wkrótce przyjadą tu następni.