W pełnej odgłosów dżungli naprawdę dziwnie i groźnie robi się dopiero wtedy, gdy one wszystkie raptem milkną. W dżungli miejskiej survival jest jeszcze trudniejszy. Tutaj zupełna cisza nie zapada nigdy; sygnał zwiastujący potencjalne lub realne zagrożenie, czy choćby przyprawiający o dyskomfort, jest częścią kakofonii. Nieraz więc niełatwo rozpoznać, co drażni słuch. Tak było na przykład z pierwszymi telefonami komórkowymi, wygrywającymi natrętne hejnały. Nowoczesność płynie – tempora mutantur et nos mutamur in illis – toteż sygnały cudzych komórek puszczamy już mimo uszu (gorzej z głośnymi rozmowami). Odruch lęku wywołuje pisk opon. Już przecież wycie syren pogotowia, straży pożarnej i policji, zawsze skądś tam dobiegające, wpisuje się w zwykły, codzienny audio-pejzaż. Owszem, zgodnie z zasadą zachowania strachu mieszkańcy wielu miast na świecie wiedzą, pamiętają, że te dźwięki potrafią zagłuszać wszystko, rozsadzać głowę, rozrywać serce. Ranić jak eksplozja. Potrzeba normalnego życia nakazuje jednak tę wiedzę i tę pamięć wytłumiać.
Nie udaje się wytłumić – bo nie wiadomo, skąd się biorą – dźwięków, względnie poddźwięków, atakujących system nerwowy amerykańskich dyplomatów, agentów CIA i żołnierzy z zagranicznych misji. Jako że dolegliwość pojawiła się najpierw u pracowników ambasady w stolicy Kuby, nazwano ją syndromem hawańskim. Potem jednak Amerykanie “słyszeli głosy” już również w Hanoi, Pekinie, Berlinie czy Wiedniu. Podejrzenia o używanie jakiejś nowej broni sonicznej kierują się ku Rosji; dowodów brak.
Lepiej rozpoznane są miejskie ataki z użyciem konwencjonalnych decybeli, wyprowadzane w placów budowy, rozrastających się lotnisk, z ryczących motorów I dudniących dyskotek. Bardziej delikatny wydaje się problem, którego istotę można by zawrzeć w znanym skądinąd pytaniu: komu bije dzwon? Ten kościelny. Jednym bowiem jego głos przemawia do ducha, innym zaś wyłącznie do ucha, drażniąc je uprzykrzonym hałasem. Tak czy inaczej, ten dźwięk – przynajmniej w europejskich miastach – należy do niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Wykasowanie go będzie trudne, a na pewno czasochłonne. Chyba że proces ulegnie przyśpieszeniu za sprawą swoistej konfrontacji sygnałów, wysyłanych ze świątyń dwu różnych wyznań. Być może i w tym przypadku zadziała prawo Kopernika-Greshama; ciekawe tylko, w którą stronę. A ten przypadek to Kolonia, metropolia nad Renem, gdzie pyszni się katedra, ale pustoszeją kościoły. I gdzie 12 procent mieszkańców stanowią muzułmanie: to najwyższa proporcja w całych Niemczech. W ramach projektu pilotażowego ojcowie miasta zgodzili się, by w piątkowe popołudnia ze wszystkich 35 meczetów Kolonii rozbrzmiewał azan, głos muezina wzywającego wiernych do modłów. Będzie to dowód tolerancji i potwierdzenie, że – jak głosi rząd federalny – islam jest częścią Niemiec. Nie, częścią Niemiec jest niewątpliwie społeczność muzułmańska, ale nie islam – odpowiadają krytycy tej koncepcji. Zauważają też, że inne niemieckie miasta już wcześniej dopuściły azan w wybranych lokalizacjach, więc na wdrożenie tak rozległego “projektu pilotażowego” nie trzeba było może wybierać akurat Kolonii. Tym bardziej, że tam wciąż nie zapomniano upiornego Sylwestra roku 2015: masowych napaści seksualnych na kobiety i sprawców tych czynów. Przywoływanie tamtych zdarzeń naraża przywołujących na zarzut islamofobii, oni odgryzają się inwektywą islamo-lewactwa: dyskusja przestaje być możliwa. Jeśli obie strony słuchają jakichś argumentów, są to wyłącznie ich argumenty własne.
Nad azanem tej kłótni jak nowa katedra wznosi się mocny głos muezina.