Praca kelnera to ciężki kawałek chleba. Jej trudy umila jednak pewien szczególny przywilej: możność bezkarnego naplucia do zupy bliźniemu. Po tę socjalną zdobycz sięgnęli młodzi Japończycy, odwiedzający restauracje, w których zamiast kelnerów krążą taśmociągi, a na nich sashimi, nigiri i futomaki gotowe do spożycia. Paskudnicy dyskretnie lizali kąski albo wtykali w nie palce i śmiecie. Niehigieniczną obróbkę dań filmowali, żeby z kolei ich nagrania krążyły po Sieci. Wszystko to dla beki, just for fun. Po japońsku: tanoshimi no tame dake. Celem nie była likwidacja ruchomych bufetów ani zmykanie restauracji, niemniej w wielu wypadkach do tego właśnie doszło, filmiki miały bowiem milionową klikalność. Obawa przed infekcją lub zwykłe obrzydzenie wypłoszyły klientów. Media ukuły nazwę: sushi-terroryzm. I teraz już ona sama budziła lęk.
Nie ma jednej, powszechnie przyjętej definicji terroryzmu. Według Encyclopaedia Britannica jest to wykalkulowane kryminalne użycie przemocy albo jej groźby, służące osiągnięciu określonego celu politycznego poprzez wywołanie klimatu strachu. Formuła ogólna, ale po angielsku lapidarna, czyli zdyscyplinowana. Każdy jej element ma znaczenie; usunięcie lub modyfikacja choćby jednego obala całą konstrukcję. Tragiczne doświadczenia, zwłaszcza z ostatnich dekad, powinny podpowiadać, że określenia “terroryzm” nie wypada używać dowolnie ani niefrasobliwie go dekonstruować. Pet w miseczce z wasabi to jednak nie sarin w wagonie tokijskiego metra. Nie byli terrorystami bułgarscy uczniowie, którzy dla uniknięcia klasówek straszyli nieistniejącymi bombami w szkołach akurat adaptowanych na lokale wyborcze.
Na przeciwnym biegunie znaczeń i zdarzeń straszy określenie “terroryzm państwowy”. Tak niektóre media – a i sami Ukraińcy – nazywają porządki zaprowadzane na terenach pod rosyjską okupacją. Nie, ich mieszkańcy nie stają się ofiarami terroryzmu państwowego, lecz rządów terroru, tak jak sami okupanci u siebie. Jak Francja w rękach Robespierre’a, jak Iran we władzy ajatollahów. Rządów stosowanych po to, by trzymać ludzi w posłuchu, za mordę. Po rosyjsku: за рожy держать. Terror to nie to samo co terroryzm; podobnie (choć jakże inaczej!) pax, peace to nie pacyfizm, gender to nie genderyzm. Aktów państwowego terroryzmu dokonują agenci GRU i FSB, ale przecież także CIA i Mosadu. Szantaż paliwowy i atomowy to już nie akty terroryzmu, lecz fronty wojny hybrydowej prowadzonej przez państwo Putina. Zaś szkolenie, finansowanie, uzbrajanie zagranicznych rebeliantów, ekstremistów albo obrońców własnego kraju będzie sponsorowaniem terroryzmu względnie wspieraniem słusznej sprawy. Zależy kto kogo ocenia.
Stosunkowo niedawno pojawił się termin „eko-terroryzm”. Brzmi niczym oskarżenie w procesie intencyjnym , jaki rządy Niemiec, Holandii czy Francji wytaczają „ekstremistom klimatycznym” nieliczącym się z ludzkimi kosztami blokad i zadym. Istotnie, Christian Bläul z formacji Letzte Generation przyznaje w mediach: jestem zawsze mentalnie przygotowany na to, że ktoś może zginąć w naszych korkach. W przekonaniu burmistrza Hagi eko-terroryści podczas swoich protestów nie wahają się stawiać dzieci naprzeciw policyjnych armatek wodnych. Wierzą, ba – wiedzą, że już tylko takimi sposobami tylko oni mogą nieść światu ratunek. Mesjanizm pomieszany z megalomanią plus akceptacja ofiar kwalifikowałyby ich do kategorii nazywanej przez Encyclopaedia Britannica „terroryzmem rewolucyjnym”. Ale tutaj znaleźliby się również amerykańscy „terroryści wewnętrzni”. Joe Biden nazwał tak falangę trumponatorów szturmujących Kapitol; za ich towarzyszy broni należałoby uznać bolsonarystów atakujących pałac prezydencki w Brasilii.
Rewolucją zapachniało we Francji. A tam, gdy podobnie przykre wonie docierają z ulicy do salonów, zamyka się okna i otwiera debatę. Biorą w niej udział zwłaszcza intelektualiści, którzy oskarżają się wzajemnie o wszystko, finalnie za nic nie biorąc odpowiedzialności. Teraz ci zarażeni ultra-macronizmem żalą się, że polemiści z lewicy, zwłaszcza skrajnej, stosują wobec nich „terroryzm intelektualny”. Faktycznie można im współczuć i tym bardziej się cieszyć, że są kraje, którym takie niebezpieczeństwo nie grozi, bo wszelki ferment intelektualny został w nich już dawno usunięty z debaty politycznej. Jego miejsce zajmuje divertissement, po polsku: polew. Inaczej: plucie do zupy.