W opowiadaniu Alberto Moravii aparat telefoniczny – jeszcze nie z tych smart – zyskuje ludzkie przymioty. Złośliwie albo wymownie milczy, gdy powinien przynieść ważną wiadomość, to znów dzwoni natarczywie, ale niepotrzebnie; nieraz staje się dobrym posłańcem. W końcu czułość lub niechęć okazywana pudełku ze słuchawką doprowadza narratora do trzeźwej refleksji, że antropomorfizacja telefonu nie ma sensu. Wszak – jak stwierdza Moravia w tytule opowiadania – rzecz jest tylko rzeczą.
Wyraźnie inne zdanie ma na ten temat jego rodak Umberto Eco. Dla niego przedmioty nie tylko niosą pewną treść – one same bywają treścią, autonomicznym znakiem i przesłaniem. Eco bierze do ręki pudełko zapałek, a ono zamienia się niemal w kamienne tablice. Niewyposażeni w jego semiotyczną wiedzę, nieobdarowani jego talentem nie rozpoznajemy znaków, jakie wokół nas się pojawiają. Niepomiernie przybyło ich w wirtualu, ale i te z realnej przestrzeni wystarczą, by dowieść naszej bezradności poznawczej. Dobry przewodnik, powiedzmy Gombrowicz, z sekwencji patyk-ptak-kot wywiedzie Kosmos. Zagubieni w świecie rezygnują z tworzenia i czytania kodów, odwołują się do znaczeń bezpośrednich, zwłaszcza w trudnej sytuacji.
Opornik wpięty w sweter podczas wojny polsko-jaruzelskiej; dmuchane kaczki na manifestacjach w Bangkoku; rewolucyjne parasolki w Hongkongu; “majtki Nawalnego” jako oskarżenie truciciela z Kremla; białe stroje marszu kobiet w Hawanie – tutaj rzecz nadal jest tylko rzeczą, nie skrywa żadnej tajemnicy, bo wieść, którą głosi, jest już dobrze znana. Shufiti, czyli buty zawieszane na liniach wysokiego napięcia, mogły oznaczać rewir gangu lub miejsce wypadku; zwykle nie oznaczały niczego, poza celnym rzutem. Inaczej graffiti, język wymagający tłumacza. Miejski mur, protoplasta komunikatora Telegraf, wciąż bywa nośnikiem zaszyfrowanych treści.
W swoim okresie pre-komercyjnym urzekał nimi Banksy. Później, gdy w dodatku się upolitycznił, już tylko mamił: jego murale stały się sztampowe jak odbitki podobizny Che Guevary. Rzecz wychodzi ze swej zwykłej rzeczowości, kiedy nie rozumiemy, co nam chce powiedzieć. Kiedy na pustyni Utah znikąd pojawia się metalowy monolit, a potem znika. Nie szkodzi, że zaraz mnożą się jego blaszane atrapy; oryginał był – być może – wiadomością, jakiej nie streszczą żadne emotikony, memy czy GIFy. Wysłaną ze sfery spoza internetu rzeczy, prędzej z ich lasu – silva rerum – gdzie swoje miejsce mają kamienie ze Stonehenge i głowy z Wyspy Wielkanocnej. Zdarza się przecież i tak, że to rzecz nie rozumie lub nie znosi powierzonej jej informacji. Jak bardzo muszą cierpieć T-shirty zadrukowane kampanijnymi kłamstwami albo portretami gwiazd… Jak wstydzi się butelka belgijskiego piwa, na której denku wytłoczono napis “otwierać z drugiej strony”…
A ściany toalet i strony w Sieci podzielają zapewne ból pewnej małej, pustej stacyjki na południu Europy. Wyraźnie uwierały ją obce słowa, wyryte na peronie przez przybysza, który akurat w tym miejscu zechciał się podzielić ze światem swoją prawdą. Brzmiała ona, cytuję w oryginale: Arka Gdynia k…. świnia.