Fot: Akira Hojo z Unsplash
Za morzem, jak wiadomo, jest kraj, gdzie żyje się lepiej. Nieważne jak on się nazywa: Australia, Grecja czy Szwecja. Imię morza też nie ma znaczenia. Liczy się cel, ważne jest życie, lepsze życie. Vivere necesse est, navigare non est necesse.
Pompejusz się mylił: żegluga to tylko trudna droga do pokonania, szlak nieznany i zdradliwy. Jednak celu nie daje się osiągnąć inaczej, morze nie chce się rozstąpić. Więc oni, jak góry lodowe, w klimacie gorączki odrywają się od brzegu. Płyną na Zachód, na Północ, niesieni przez dziurawe łodzie albo jedynie przez fale. Zdani na łaskę żywiołu i przemytników, którzy z nim są w zmowie. Kiedy dotrą na drugi brzeg, często wolą zniknąć. Żeby połączone siły policyjno-humanitarne nie zamknęły ich w obozach. Albo nie odprawiły tam, skąd się wreszcie wydostali.
Ale znikają też wcześniej, po drodze. Wtedy nikt ich nie znajduje, bo też mało kto szuka, chociaż Lesbos, Lampedusa czy Teneryfa tak blisko. Morze do nich szeptało, ryczało, aż – jak pisał Conrad – wydarło z nich ostatni oddech. Nie została nawet mgiełka na obiektywach kamer: kamer przy tym nie było. Pokażą dopiero małe ciało na piasku plaży, chyba że cudem w porę wyłowi je ratownik. Nie ma już butelek z listami, rzucanych w morze przez rozbitków. Teraz sami są listami do świata – a on udaje, że zmienił adres. Rozmywają się litery, zacierają losy tych, co rozbitkami byli już na lądzie.
Może zresztą kłamią, wymuszają współczucie i pomoc. Szantażują zmyśloną opresją, urojonym głodem, a ich brzuchy i kieszenie wcale nie takie puste. Co za różnica: na morzu fikcja się skończy.
Tak było z kubańskimi marielitos i wietnamskimi boat people; tak jest teraz z Afgańczykami i Kurdami, kostniejącymi na Kanale La Manche, z Erytrejczykami we wrzątku Morza Czerwonego, z Komoryjczykami na Oceanie Indyjskim, z marokańskimi pływakami z Ceuty.
U wybrzeży Senegalu przypływy i odpływy Historii wypłukują z niej sens. Przez kilka wieków wywożeni stąd na niewolnicze zatracenie, dziś tak samo stłoczeni Wolof, Fulani, Serer i Mandinka wyruszają w rejs wyzwolenia od podłej egzystencji. To właśnie – a nie ciasne korytarze, wykopane w piachu Synaju czy wykuwane w lodach Arktyki – to właśnie są strategiczne szlaki morskie. Nie widać ich z leżaka w Izmirze ani Ostendzie.
Krzyżują się nad głębokim grobem nieznanego migranta, a trudno je odnaleźć, bo w słonej wodzie łzy tracą swój smak.